Generic filters
Tylko w tytułach
Kategorie imprez
Festiwal
Inne
Kabaret
Koncert
Konkurs
Plener
Spektakl
Warsztaty
Wystawa
Szukaj
Close this search box.

„Wezwany w górę”, czyli Maria Miłek o Władysławie Klępce

  Sztuka, wśród mnogich definicji może mieć i taką: tłumaczenie świata na inny język. On sam przecież przemawia – różnymi językami, czy może jednym, własnym i tajemnym, ale w jakiś sposób pewnie do wszystkich, tyle, że jedni wyraźniej słyszą, inni ostrzej widzą. Wiele zależy od tego, w jakim kontakcie pozostają ze światem, czy umieją się z nim porozumiewać oraz czy on, świat, pozwoli zajrzeć w siebie. Pozwoli na wiele, nawet na duże zbliżenie, o ile się do niego odpowiednio „przystępuje”, w takim znaczeniu słowa, jakie nadał mu Stachura. Zdawać się może, że w takim razie każdy artysta czyni to „należycie”. Otóż nie! Jak z przekładami – są udane, oddające pierwotny przekaz i takie, które gubią jego wartość, choć niby zachowują treść.

Ten wstęp był mi potrzebny ze względu na artystę, o jakim mam pisać oraz stąd, że język obrazów mam przełożyć na słowa. No i – sama się wplątałam! Uda mi się ta sztuka, czy nie? Zacznijmy od tego, że Władysław Klępka jest autorem szeregu tomików poetyckich, których tytuły nie są rzeczą przypadku: Węzeł serdeczny, Lato zimorodka, Świetlisty cień Rafaela, Bordiura z akantem, Siedmiokrąg, Za wiatrem za wodą, Zielonym do góry. Już w samych tytułach jest coś obrazowego, malarskiego bez mała. Poeta mawia czasem o swoim pisaniu, że  „bawi się słowem”. Jedni traktują to określenie z szacunkiem, inni może nieco pobłażliwie, ale często poprzestają na tym. Tyle, że akcentując warstwę słowną, zatrzymując się nas tym poziomie, pozbawia się tę poezję jej głębszych znaczeń i coś ważnego się traci. Owszem, słowa dla poety są ważne; wzajemne oddziaływanie znaczeń, ich brzmienia, podobieństwa i zderzenia dźwięków sąsiadujących, ale są tym, czym barwy dla plastyka – nie samym tworzywem, lecz sposobem na wyrażenie tego, co – właśnie, czego? W przypadku artystów, wypowiadających się poprzez różne dziedziny sztuki bywa tak, że one się dopełniają; gdzie słowa nie starcza – może dopowiedzieć obraz i odwrotnie, ale nie jest tak w twórczości tego poety. Wydaje się bowiem, że, choć plastyczne dokonanie były pierwsze, a i z wykształcenia oraz zawodowo pozostaje w stałym związku z plastyką, to jednak ma duszę i wyobraźnię na wskroś poetycką, toteż obie te sztuki są obecne w każdej jego artystycznej wypowiedzi.

Tytuł wystawy (ANABAZA II) prezentowanej w Zielonogórskim Ośrodku Kultury – tłumny wernisaż odbył się 28.X.2008 r. – kieruje interpretację obrazów wertykalnie, ale ich materia, jakby na przekór temu, w odwrotnym kierunku. A jest ona bliska poecie i to wielowarstwowo, gdy weźmie się pod uwagę nie tylko samo tworzywo, z jakiego powstały. To mianowicie papier, już „wyczerpany” słowem i powracający do swojej wcześniejszej, plastycznej postaci, jaką jest masa papierowa. Pominę techniczne szczegóły, a choć ważne i pracochłonne, budzące w czasie wernisażu widoczne zainteresowanie, to przecież drugorzędne, gdy patrzymy na gotowe obrazy. Należy jednak zwrócić uwagę na efekty, zwłaszcza kolorystyczne i przestrzenne, jakie dzięki tej technice artysta uzyskuje. Są one szczególnie wyraźne w abstrakcji, gdzie znakomicie uwidoczniona jest zróżnicowana faktura i struktura obrazu (nie bez przyczyny jeden z nich zatytułowany został właśnie Struktura), a trzeba dodać, że w niektóre obrazy wlepia on także inny materiał, może być to okruch kamienia, fragment rośliny, włókno, strzępek materiału. Nie jest to tzw. malarstwo strukturalne, ale w jakiś sposób może się z n im kojarzyć.
Gdy mówimy obrazy, odruchowo myślimy o malarstwie. Otóż w tym przypadku jest tak i nie jest. Jeśli właściwością „malunku” jest farba – mamy ją i tutaj, jeśli narzędzia typu pędzel,          i pędzelków artysta używa, a jednak wolałabym użyć słowa  l e p i e n i e, które, choć wydać się może mało poważne, najlepiej oddaje walor i odmienność tych prac. Z masy, czegoś wtórnego lub właśnie powracającego do początków, Władysław Klępka „zlepia” świat na nowo. Każdy obraz jest zderzeniem widzenia – tego, co realne, co widziane w wyobraźni oraz pewnego przypadku, jakim jest samo tworzenie dzieła. W tej jednakże technice, jak podkreśla sam autor, trudno precyzyjnie zaplanować sposób, w jaki rozleje się tworzywo malarskie. Stąd efekt jest, do pewnego stopnia, nawet dla niego niespodzianką. Czasem pisarze mówią o swoim bohaterach, że im się wymykają i żyją własnym życiem. Coś podobnego dzieje się i tutaj, a jest szczególnym urokiem i wymiarem tych prac. Nie sposób przecież „zapanować” nad światem, nawet tym stwarzanym na nowo, a pewna bezbronność tworzącego wobec materii, jest jedną z tajemnic sztuki. To wydobywanie z niej, z materii, tkwiących w niej wcześniej możliwości.

Dokładnie tak, jak ze światem realnym… Tu wracam do początku i podkreślam dające się zauważyć zbieżności jego poezji i plastyki : Władysławowi Klępce świat najwyraźniej chce się pokazywać, nie umyka przed nim. Odmienność ta, że w poezji widzimy z bliska, nawet bardzo bliska, żaby i koniki polne, gniazda ptasie i źdźbła traw, słyszymy życie nieustannie dziejące się obok nas, którego na co dzień nie zauważamy lub które, bywa, nawet rozdeptujemy. W obrazach poety dzieje się mniej, na niektórych panuje głęboka cisza, a perspektywa patrzenia na świat nieco się oddala, jakby malarz chciał ogarnąć więcej, a poeta – dokładniej. Bardzo ciekawy, może nawet symboliczny, jest jego „cykl solarny”. To szereg obrazów, w których centralnym punktem jest słońce, a ono, jak umiejącym w nie patrzeć wiadomo, może mieć przeróżne barwy, jak i sam świat. Mogą być mroczne, albo prześwietlone, zieleń może być niebieskawa lub żółta,  a czasem wydaje się, że nic na ziemi nie ma „swojego” własnego koloru, wszystko zatopione jest w szarości. Bo to i prawda, wszak od rodzaju i natężenia światła zależą barwy i kształty świata.  W niezwykle prosty, rzec by można nawet, po dziecięcemu prosty sposób oczy artysty to widzą,  a wyobraźnia i dłoń pokazują. Podobnie jest z szeregiem pejzaży, aczkolwiek to nieco umowna nazwa, zważywszy ich małą wyrazistość, zwłaszcza w poszczególnych elementach krajobrazu. To obrazy czegoś, co czasem majaczy na horyzoncie, jakby było na wpół snem, na wpół przypomnieniem lub odpamiętywaniem, często owinięte zasłoną mgły lub półświatła. A na obrazie – są to przenikające się w kolejnych planach płaszczyzny barw, na ogół stonowanych, ożywionych kropkami, plamkami i plamami, wzmagającymi walory świetlne i przestrzenne. Efekty podobne, pewnej nieostrości, rozmycia dają najczęściej akwarele lub pastele. Jest w tych obrazach dużo ciszy, spokoju, czasem melancholii i ciepła, choć oczywiście nie zawsze. W kilku przypadkach obrazy są wyraźnie agresywne, mocna barwa i niespokojna falistość linii dominuje, wychodzi do widza, zmuszając go do cofnięcia się.

Wystawa, o której mowa, podzielona jest na kilka części. Znamienne jednak, że tylko jeden cykl, niewielki, poświęcony jest ludziom. Większość, to obrazy z ich nieobecnością.             A i tych kilka, to raczej niewyraźne sylwetki ludzi, jakby cienie tylko. Są one, poza jednym obrazem, pt. Tańczące, statyczne. Stoją lub siedzą, często w tzw. postawie zamkniętej, zwrócone w swoją stronę lub tylko obok będące, jak by ich nic lub niewiele łączyło, może rozmawiają, może oczekują. Na co? Może na możliwość zbliżenia… Wychodzą z zagęszczonego tła czasem ledwie zaznaczonym konturem, jakby je otoczenie wchłaniało, albo tak bladą plamą, jakby były jedynie znakiem własnej obecności, nie zaś życiem prawdziwym. Znamienne i niezwykłe są także autoportrety. Autoportrety z czasu przemian, tak nazwał je autor. Tu, jak sądzę, patrzący mieć mogą szereg interpretacyjnych domysłów. Autoportret? Jak poznać artystę, skoro nie ma twarzy? To znów tylko zarys, obrys głowy, wydłużonej szyi i – w porównaniu z głową – dość nikłych ramion. Czym się różnią? Otóż aurą. Pierwsza „podobizna” jest szara, ale opływa ją nieomal krwawa, ognista aura, a ten sam kolor mają oczy. Ci, którzy bliżej weszli w tematykę barw wiedzą, że kolor czerwieni, wbrew potocznym mniemaniom wcale nie musi być ciepły. Przeciwnie, może mrozić niepokojem. I coś takiego jest w tym obrazie, coś elektryzującego, przenikającego dreszczem. Druga postać, w której ledwie widoczny jest ślad twarzy, choć ma niby ciemniejszy kolor, przecież, paradoksalnie, jest jaśniejsza. Ta „wydziela” słoneczną, ciepłą aurę, a całość jest wyraźnie spokojniejsza. Interpretacje? Nie, pozostawmy to jako tajemnicę malarza.

Ponieważ cała ekspozycja jest doprawdy obszerna, trudno omówić wszystkie obrazy. Nawet najciekawszych nie sposób w szczegółach zaprezentować. W szczegółach? Ba! Otóż artysta szczegóły właśnie pomija! Trzeba jednak doprecyzować : chodzi o szczegół w potocznym znaczeniu, jako detal, owszem, mający znaczenie, ale w obrazach mistrzów holenderskich, czy włoskich, kiedy obraz był tym „lepszy”, im wierniej je odtwarzał. Skoro w autoportretach brak „rysów szczególnych”, czegokolwiek zwanego podobizną, rozumiemy, domyślamy się przynajmniej sensów ukrytych. Ale też autoportrety są o tyle charakterystyczne, że oddają istotę malarstwa Władysława Klępki. W jego pracach chodzi raczej o pochwycenie „istoty” rzeczy przedstawianej. Najlepszym tego określeniem jest słowo, które utworzył Czesław Miłosz: „sroczość”. Otóż takie są prace tego malarza. Jest na wystawie obraz zatytułowany – To jest ryba. Podpis pod obrazem jest, oczywiście, przejawem poczucia humoru twórcy. Bo to na pewno nie jest ryba, ale jest to właśnie „rybość” (a może rybiość? – jak to woli). Podobnie obraz Tańczący – to nie nie ludzie w tańcu, ale wirujące, roztańczone barwne linie i plamy, ujęcie istoty tańca. Szczególne wrażenie czyni także Sakrum. Obraz dobrze eksponowany –  świadomy zamysł czy intuicja komisarza wystawy – umieszczony jako jedyny na odrębnej płaszczyźnie. Stoimy za kilkoma znieruchomiałymi sylwetkami (znów jedynie ich zarys), które wrastają w dolną linię, wychodzą z niej, a na linii naszego wzroku wznosi się biały krzyż. Taki najprostszy, jakby ręką dziecka uczyniony, otoczony ciepłą, rozświetloną aureolą, zataczającą trójbarwne półkola. Można, jeśli ktoś chce, zobaczyć tu jakiś zarys ołtarza, ale – w jakiś niesamowity sposób przywodzi on na myśl kształt Świętej Głowy z bizantyjskiej ikony. Głowy, której twarz zastępuje ów krzyż. Cisza, skupienie, kontemplacja, s a k r u m, nic więcej. I w tym obrazie jest to także, co charakteryzuje całą twórczość Władysława Klępki – nie wiem, jak to nazwać inaczej, by nie aż tak prozaicznie: przy minimum środków, maksimum wyrazu. Nie efektu! Boże broń, właśnie wyrazu!

Kilka lat temu Władysław Klępka wydał podwójny tomik, w którym jedną jego stroną były haiku, drugą (odwrotną, tj. „do góry literami”), stanowiły tanka, również krótka i mająca także japońską proweniencję forma. Ów tomik (Za wiatrem za wodą ) ozdobiony jest niezwykle delikatnymi rysunkami autora, nawiązującymi do japońskich tradycji. Doprawdy – prześliczne! Ale, choć i one godne uwagi, nie o tym chcę mówić. Otóż wydaje się, że można by poszczególne obrazy „podpisać” owymi haiku i tanka. Tak zresztą czyniono na Dalekim i Najdalszym Wschodzie, gdzie słowo lub kilka słów często wplatano w malunek. Tytuł tej wystawy można oczywiście różnie sobie tłumaczyć, dodawać znaczeń. A to, że rzeczą artysty jest iść ciągle             w górę, że wchodzenie w górę, to także wejście w głąb, albo – że patrząc z góry widzimy inaczej, szerzej, że wówczas linię horyzontu możemy mieć nawet na wysokości stóp, nie oczu (o, jakże dla artysty ciekawa perspektywa malarska!) lub – jak ktoś chce jeszcze szerzej – że w końcu życie to przecież ciągłe wchodzenie. Mnie jednak „czyta się” ta wystawa, w jakiś sposób, poprzez poezję jej autora. Może dlatego, że znałam ją wcześniej, ale zapewniam – warto poznać obie!               I oto właśnie jedna tanka mówi o czymś tak ulotnym, jak Okamgnienie, ( taki jest tytuł), a cóż dla malarza ważniejszego –

W grach światłocienia
miłość nabiera życia
Krople wydarzeń
w nienasyconych oczach
nie gaszą światła cieniem

Nawiązując do tytułu wystawy, omówienie to nazwałam nie swoimi, lecz właśnie słowami poety barw, malarza słów, wziętymi z jednego haiku –

 wezwany w górę
grudka ziemi – skowronek
śpiewa na chwałę
Jeśli w tych obrazach, pełnych słońca (choć nie zawsze jasnego), ziemi, wody, nieba, pól zielonych i pszenicznych, obrazach, jak i jego poezja, nasyconych Naturą, nie ma skowronka, to tylko dlatego, że został wezwany w górę, a malarz wciąż za nim patrzy…

Pewną oceną wystawy jest zawsze pytanie: – czy chciałoby się ten, czy ów obraz mieć we własnym domu, budzić się z nim, zasypiać, odpoczywać lub przy nim pracować? Proszę mi za przesadny entuzjazm nie wziąć mojej odpowiedzi, bo jest ona nie tylko moja, widziałam to             w oczach patrzących. Gdyby dziś było miłośników sztuki stać na „nabywanie” jej, pod każdym obrazem widniałaby literka „R” – zarezerwowane. Niektóre, pewnie by licytowano!

                                                                                                                Maria Miłek

Sprawdź również

Skip to content